wtorek, 31 sierpnia 2010

Strasznie

Zacząłem sobie grać rezidenta na izi. A huj, rozluźnię się.

A nowy sajlent jak zwykle mele wymiona muzą.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Ogłoszenie

Sprzedam sumienie, czyste, nieużywane, ew. wymienię na nowe glany bądź inne fajne buty zimowe w rozmiarze 41.

piątek, 27 sierpnia 2010

Siwieję

Siwieję czasem. Jakieś takie pojedyncze włosy tu i ówdzie, jakkolwiek zarówno "tu", jak i "ówdzie" znajduje się na mojej głowie. Jak na ironię zawsze chciałem być siwy. Gównażeria farbowała się na blond jak Eminem, dziś farbują się na kruczoczarnogranatowo jak ktoś inny, a ja chciałem i nadal chcę być siwy.

To jest coś jak te teksty na przykład Sokoła, że on się nigdy nie zmieni i ogólnie JotPe i ciuchy dla ziomków z ulicy, chłopaczyn, co nie mają co do garnka włożyć, a bluza za trzy stówki i prosto, że prosto. Albo Oster, ustawiony, z żoną, dzieckiem, milionem płyt nagranych, etatem na łódzkim i pierdoli, jak to mu w tym kraju źle.

Znowu mi się gubią różne rzeczy. Zapalniczki dwie już w pizdu, tym razem w eter.

Będzie nam lepiej - powiedział pan.
To fajnie wam - powiedział lud.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Ujednolicenie

Z racji tego, że nic mi się nie chce, to wrzucam jakiś stary wiersz, bardzo stary, jeden z dwóch pierwszych, z bonusem dla spostrzegawczych i znających francuski, albo chociaż wyszukiwarkę google.

„Raj młodocianych bogów”

Raz pewien kawaler,
Elegancki pan,
Chciał zaposiąść żonę,
Umodernić stan.
Leniem wielkim nie był,
Ewentualnie trochę,
Rozbił więc skarbonkę,

Prosię, świnię, lochę.
Obyty był w świecie,
Urok swój posiadał.
Ręce miał dwie prawe,

Mało tego - gadał!
Ileż on miał zalet,
Esej pisać mało.
Umiał liczyć biegle,
X, cotangens? śmiało!

Samych zalet full,
A kobiety null.
Umrzeć kawalerem?
Trup jest ze mnie, trup!
Ekspert jednak mu doradził:
Rydwan sobie, waćpan, kup.

Poza tym wkurwia mnie ciągłe zmienianie czcionki, bo sobie zapominam, więc zostawiam domyślną.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

sobota, 21 sierpnia 2010

Mielonka

Nie mogę znaleźć miejsca składowania spamu w mojej skrzynce mejlowej.

Efe, efe

Zamotałem się sam w sobie, bo obłędy błądząc poprzez kręte sentymenty...

Napisałem wiersz o strasznym nieszczęściu, ale nie wiem, gdzie go mam.

O, mam.

"O strasznym nieszczęściu"

Gdy spałem spokojnie w niewiedzy niewinnej,
A księżyc był w połowie drogi do pełni,
Podstępem niegodnym, w słabości dziecinnej,
Mą stopę ukąsił zły demon piekielny.

Choć bzyczał złowrogo ten stwór potępiony,
I brzmiał jak myśliwiec w Porcie Perłowym,
Ja nic nie słyszałem, bom błogo uśpiony
Był i żadne zło mi nie przyszło do głowy.

Gdym rano się zbudził niczego nie wiedząc,
I w pierwszym odruchu porannych czynności,
Stopy swe w kapcie włożyłem i siedząc
Wciąż poznałem straszny ten powód do złości.

Swędzenie w paraliż objęło mi ranek,
Więc jąłem się drapać żarliwie, gdym zrzędził,
Lecz swędzenie było pod spodem schowane,
I w śmiech z łaskotania sam siebie żem wpędził.

Toż istna tortura, tragedia i dramat,
Też nie miał mnie gdzie ukąsić ten stwór,
Ten podstępny i zły pomiot Szatana,
Ten chamski i niemiły cudak i gbur.

Zostałem tragedii aktorem bez rady
Na męk mych i cierpień strasznych ukrócenie,
Gdybym chociaż na to miał jakieś okłady,
A tak mnie swędziało zwyczajne chodzenie.

Stos nieszczęść bym wolał, chorobę śmiertelną,
Niż to, co mnie piekło spotkało fatalne,
Gdybym wcześniej o tym miał wiedzę rzetelną,
Popełniłbym seppuku jeszcze prenatalne.

I tak bym narzekał pewnie do wieczora,
Ale w końcu kawę pójść zaparzyć wstałem,
Usiadłem przed obrazem z telewizora,
A o złu swędzenia sobie zapomniałem.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Prrrut!

Strona się tworzy, nie ma logo, skład się zaczął rozpruwać, brakuje tekstów, Duży w Mikołajkach, Wiesiek wsysnięty.

Nie spinałem tak dupska od... eee... Nigdy tak nie spinałem dupska.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Poemat o miłości, brokacie i kre(a)tynie

Tak więc zacznę ten poemat rymem nienajwybredniejszym,
I zaznaczę też od razu, że natchnienie we wcześniejszym,
Tekście odnalazłem spore, mniejsza jednak o nazwiska,
Zaznaczę jedynie tyle, że autor nie był cyklista.

Żył Literat więc Doraźny, co to gibki był w wymowie,
I swym darem krasomówczym zawirował białej głowie,
Nie raz, nie dwa, kryć nie ma co, chwalić też nie, ale co tam,
Pozostańmy może przy tym, że nie był z niego idiota.

Wiódł swój żywot średnioskromny w nieco chłodnej kamienicy,
I szczęśliwy był doraźnie, aż się zakochał w dziewicy,
Co to słodka była mocno i urody niesłychanej,
Ale problem miała jeden - prowadziła się, no, z chamem.

Cham ów gromadny fizycznie w strach nam Doraźnego wpędzał,
Jednak wiedział nasz Literat, że bez muzy jego nędza,
Czeka go i literacko, i doraźnie, w życiu, znaczy,
Jeśli weny jego przędza jej miłości nie zobaczy.

Postanowił więc żelaźnie, że, prędzej, czy później - w końcu,
Atut swój najdoraźniejszy wykorzysta przeciw słońcu,
Wziął więc języka motykę, jął testować - wpierw do lustra,
I kwiecistą jego mowę dostosował pod jej gusta.

Uzbrojony w komplementy ruszył w bój o serce damy,
Kroki swe kierując pewnie w stronę knajpy, w której chamy,
Podobne do siebie mocno Boga Dionizosa czcili,
Damy miłość znajdowały, a barmani wódkę chrzcili.

Krok przed drzwiami Doraźnemu wątpliwość schwyciła myśli,
"Czy na pewno mam odwagę, by wyśniony sen swój ziścić?",
"Trudno darmo, spróbujemy, ostatecznie to nie wada",
"Nawet, jeśli mi odmówi, świata nie czeka zagłada".

Wszedł więc, nieco mniej już pewnie, w knajpy specyficzny nastrój,
Przecisnąwszy się do baru, by rozruszać mowy zastój,
Zamówił dwie pięćdziesiątki, no i pepsi - na przepitkę,
Po których to wychyleniu łatwiej złapał mowy nitkę.

Rozejrzawszy się dyskretnie dojrzał w kącie swoją piękną,
Która stała z, no, chamem, kaląc lica swego jędrność,
Mimicznymi popisami, akrobacjami języków,
Które z uporem maniaka wkładali do swych przełyków.

Zniesmaczyła Doraźnego sceny tej dziwna groteska,
Zamówił więc u barmana kolejkę wściekłego pieska,
Później drugą, trzecią, piątą, i tak pewnie do starości,
Ciągnął by ten cug morderczy, jednak pojmały go mdłości.

Scenę w ubikacji minę w imię ogólnego dobra,
Wspomnę jeno - ku przestrodze - że Doraźny chciał cyrograf,
Z Diabłem podpisywać w zamian za męk jego ukrócenie,
Męczył się wszak niemożliwie - no i marnował jedzenie.

W końcu wyszedł, lekko blady, kończąc chwilowo boleści,
Niewyraźny nasz Doraźny, przeklinając brzucha treści,
Szybko jednak zapomniwszy, gdzie był jeszcze chwilę temu,
Gdyż zobaczył błysk brokatu w mętnym korytarza cieniu.

"Toż to ona, sens mój życia, mruga do mnie swą pomadką!",
"Trudno darmo, Literacie, urok rzuć na nią swą gadką",
I gdy metr go dzielił od niej, czy półtorej, mniejsza o to,
Zaczął nasz bohater na nią słów wylewać płynne złoto.

"Moja luba, okaż łaskę, wysłuchajże mnie troszeńkę",
"Poświęć chwilę, pół minuty, bo mi serce z bólu pęknie!",
Uśmiechnęła się do niego, aż zwycięstwa poczuł troszkę,
I tak rzekła wprost mu w ucho: "Musisz, ziomek, mówić głośniej".

Nie zrażony pierwszym fiaskiem, ułożył nowy początek,
"Luba ma, chciejże wysłuchać, przyjąć uczuć mych majątek",
"To uczucie we mnie płonie, wzbiera coraz większa fala",
Wtem cham przerwał mu przemowę, "Co on ci tu bredzi, lala?".

Lala, imieniem Krystyna, jednak złapała przynętę,
"Misiu, nie bądź taki kwadrat, on tu do mnie czuje miętę",
Cham zczerwieniał, pięść zacisnął, aż mu wyskoczyła żyłka,
"Spadaj frajer, już, na drzewo, bo ci nakopię do tyłka".

Doraźnego strach obleciał, w myślach wykonał działanie,
Chama piącha dodać kości daje otwarte złamanie,
"Twego gustu transcendentną wartość słowem tu wyrażam",
Cham brwi zmarszczył, syknął wściekle: "Czy ty, gnoju, mnie obrażasz?".

Nasz Doraźny zaniemówił, słowa siła mu struchlała,
Krysia, nie wiedząc co robić, tylko się im przyglądała,
"Chodź no, frajer", rzekł cham groźnie, "Chodź na pole, w pysk dostaniesz",
"Ryj ci roz...", tu nie dosłyszał, przez gwar oraz zamieszanie.

Pierwszy kop przyjął po męsku, zemdlał niezwłocznie po ciosie,
Wstał, gdy cham już zniknął w knajpie; wraz z wspomnieniem o swym nosie,
Doraźny wrócił do domu, zły na siebie i na słowo,
Co to raczej daje mało, gdy traktować je siłowo.

Jakiś czas po tym zdarzeniu, odkochany już zupełnie,
Razem z węchu uszkodzeniem, wysnuł z tego wnioski celne,
Otóż, drogi czytelniku, jeśli uwieść chcesz Krystynę,
Musisz pierwej zwiększyć masę, inwestując w kreatynę.


Koniec końców, postanowiłem to zamieścić. N-joy und do nicht copieren, .
PS.Źle się czyta, bo musiałem zmniejszyć czcionkę, żeby się wersy nie rozesrywały.
PS2.Zapraszam do komentowania.

sobota, 14 sierpnia 2010

Siedem

Wyrównaj z obu stron
To jest w sumie lekko śmieszne, że wszędzie próbuje się wcisnąć tą metafizykę, czy mistycyzm i się w ostatecznym rozrachunku wysrać człowiek nie może zwyczajnie, tylko to musi być transcendentne doznanie, akt defekacji podniesiony do rangi wodowania Titanica, czy coś.
Creatio ex nihilo, czy jak to tam napisać, to niekoniecznie ważne, bo nawet miłość, jak się tak dobrze przyjrzeć i rzeczywiście nazwać to miłością, to jest tak po prawdzie groteska w czystym wydaniu i o ile jeszcze te pierwsze takty można uznać za jakąś inicjacyjną wypowiedź boskiej ręki na niebieskiej wstędze kubusiowej, tak dwoje dorosłych, spoconych ludzi, którzy nago dyszą sobie na karki, to jest zwyczajna żenada.

Nie jestem klient w stylu malkontent, lubię zjeść i wypić nie raz, ale jakoś bez otoczki może mi to lepiej wychodzi. Jak na przykład taki trip, gdzie zamiast zwiedzać jak pierdolnięty, jedziesz sobie po prostu przed siebie i jak jest coś przyciągającego uwagę, to się można zatrzymać, jak ta druga wojna światowa w Svidniku, czy gdzieś tam, normalnie bloki, osiedle znaczy się, tylko że zamiast piaskownicy, zjeżdżalni i karuzeli czołgi, samolot, działa, wóz opancerzony i katiusze.
Albo Tablice upamiętniające Johna Lennona, The Beatles, czy Stones'ów w jednej uliczce odchodzącej od Bardiovskiego rynku, takie rzeczy.

Wstawiam dziś zdjęcie, co mi tam, widoczek ładny.

Tyle, źle wyważone płyty warczą w napędzie.

Wrrr.

środa, 11 sierpnia 2010

Komiks

Immerse

Szczęśliwi poeci kłamią.

Na skraju czaszki, tam, gdzie kończą się sny
Diabli żar tli się boleśnie
Czaszka skrzypi pod naporem imadła
Zaciskanego na skroniach.

Nie chcę więcej bólu,
Nie chcę już cierpienia,
Dosyć, dosyć, dosyć...

Kac skurwysyn na zdrowej tkance umysłu.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Kiedyś

Czasem mi się gubią różne rzeczy.
Gubią mi się koszulki, zapalniczki, spinki, przypinki, srele morele i taka nitka między mną, a nimi się rozciąga i taki się poszarpany czuję, z duszą rozfurgotaną między zamglonym tutaj i niepewnym, niedookreślonym tam.

To chyba chodzi o słowa, tak mi się wydaje, słowa, słowa, słowa. Się kreśli obraz słowem, bo coś musi być jakieś i nie można powiedzieć bez słów, że coś jest jakieś, albo, że coś tam i ogólnie i szczególnie, zupełnie jakby słowa determinowały czasoprzestrzeń między jednym, a drugim fotelem i wszystko zamyka się w jakimś nieokreślonym kiedyś.

I te zapalniczki są, trwają, w tych zapalniczkach zamyka się coś w rodzaju, bo ja wiem, niepewności, że owszem, coś, sporo nawet, jest, że coś jednak istnieje, mimo słów, wtórnej negacji i całego tego memłania na odwrót po to, żeby odsunąć od siebie myśl o pustce wciągającej duszę jak implozja spowolniona drastycznie i rozłożona na raty mijających dni, tygodni, miesięcy, życia w końcu i tak pewnie do śmierci, bo takie rzeczy się wydają realne kiedy się ma dwadzieściapare lat i wiara nie rozpruła się jeszcze do końca, kiedy wiara nie rozpruła się tak na dobrą sprawę wcale i nadal dużo w niej myśli o takich fajnych rzeczach, jak do końca, jak miłość, przywiązanie, słabość, albo gapienie się w siebie przez całą noc i chodź tutaj; no więc w tych zapalniczkach jest właśnie taki urywek tej pożądanej rzeczywistości, że kiedy nastąpi to właśnie nieokreślone kiedyś, to jednym pstrykiem będzie można przywołać duchy przeszłości i to wszystko wróci, będzie można to wszystko na nowo poustawiać na stabilnym już gruncie i zbudować wokół tego tą już solidną, prawdziwą otoczkę, w której zamknie się wtedy i takie już zostanie, trwałe i z dużym napisem PUKANIE ZEPSUTE, PROSIMY WYPIERDALAĆ na drzwiach.

Czasem mi się gubią różne rzeczy i ja dobrze wiem, gdzie one się gubią i po co one się gubią, dobrze wiem, że kiedyś wyrwą nas z letargu, przypierdolą w serce jak defibrylator i wszystko się obudzi, ja w to wierzę, śmiej się, ale nic więcej nie mam. Kiedyś będę miał i przyjdzie czas uderzyć kółeczko zapalniczki opuszkiem kciuka i stopi się jebany lodowiec, wyleje się przez oczy i już nic nie będzie miało znaczenia.

Kiedyś.


wtorek, 3 sierpnia 2010

Miejsce

Życie,
Okrutna strawo Szatana,
Wolności bolesna, ciążąca
Na karku, paląca znamię łańcucha
Wyboru wolnego, którego dokonać
się musi

i takie to, kurwa, gadanie.

Bądź tu mądry, pisz pan wiersze.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Prestiż

-Mam konto na fejsbuku, naszejklasie, hajfajf, gronie, majspejsie, lastefemie i muzzo. A ty?
-Ja mam znajomych.

Nie rozumiem dzisiejszej hierarchii wartości. Przepraszam, czy jest na sali Nietzsche?