piątek, 31 grudnia 2010

Orange

Sylwester dzisiaj jest. Zupełnie, jakby to miało znaczenie, z jakiej okazji naród jest najebany.

PS.Jeżeli Bóg istnieje, to jest pomarańczem.

czwartek, 30 grudnia 2010

Jak Sinatra

Wbij z butami im się na ryj, tańcz jak Fred Astaire,
Kiedy świat wykrzywia twarz - słyszysz pierdol się...
Jakkolwiek oni to jest zwykle temat śliski, bo nikt ich nie widział, co wcale nie przeszkadza wszystkim ich nie lubić. To jest chyba ta ludzka ciągota to obarczania, czy przypisywania czegoś siłom wyższym, albo wysokim na tyle, żeby miały wpływ, co jest zasadniczo sprawą dosyć pogmatwaną, bo ile by się człowiek nie modlił, niezależnie w jakim języku i do kogo, to i tak nigdy mu się sznurówki same nie zawiążą.

Nie mam co prawda kompetencji, żeby wyrokować, sądzić, a w niektórych przypadkach nie mam nawet kompetencji, żeby posiadać własne zdanie, ale za to mam jeszcze kilka szlugów w paczce (thanks goes to Magdalena und Wiesiek), więc mogę posiedzieć jeszcze jakiś czas przed monitorem.

To jest ruch wahadłowy, tutaj i tam, trochę jak u Sikora, bo z jednej strony Bóg jest pociętym listkiem tytoniu w bibułce i nasączonym benzyną knotem, atakowanym przez stado iskier, a wszystko w akompaniamencie surowych ścian, rury grzewczej i plastikowego parapetu; z drugiej strony włoskie trzewiczki, dżilet kontur plus, ikea, makdonalds, koka kola i ten, jak mu jest, empik. Dziwne to jest, jak ten moment, kiedy człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że ci wszyscy ludzie za szkłem, czy na taśmach 35 milimetrów po filmie idą do kibla, bo ich sraczka tłucze, albo jedzą w niedzielę u mamy schabowego z ziemniakami i kapustą, ba! - że oni w ogólności mają jakieś życie poza planem, czy programem i taka Resich - Modlińska na przykład ma podrażnienia po goleniu miejsc intymnych (jakkolwiek zawsze będę uważał, że takie zastępowanie słowa cipa, albo fiut to jest oszustwo), Strasburger miewa w niedziele kaca i rzyga jak struty kot, a młody Damięcki, że o Rabczewskiej nie wspomnę, jak zapierdalają rano po bułki do spożywczaka bez mejkapu, to wyglądają przynajmniej normalnie.

Ja to nie wiem. Może rzeczywiście pani Teresa, która przez cztery lata trzyletniego liceum uczyła mnie języka polskiego miała rację i o tych rzeczach nie mówi się głośno nie dlatego, że nie wypada, a dlatego, że nie warto. Pewnie tak, ona zwykle miała rację, szczególnie w dyskusji ze mną. Ja chyba po prostu lubię pamiętać, że jakkolwiek ktoś świeci jaśniej, albo bardziej natarczywie, tak w głębi duszy każdy jest człowiekiem i nie wolno zapominać, że pomiędzy tymi wszystkimi godzinami wspaniałych i wartościowych chwil, którymi liczy się życie, a których suma w wielu przypadkach zapewne jest wykładnikiem jakości, no więc wszystkie cudowne chwile są przeplatane trawieniem, odprowadzaniem nieczystości, a jak ktoś jest sprytniejszy, to i w trakcie cudownej chwili może ukradkiem sobie pierdnąć.

Tak, tak, Eti, Rzeczpospolita Gówniana, wiem. Powinienem pisać tylko ładne teksty, jak bajki, o ludziach, którym układ pokarmowy kończy się na przełyku, a zmysłowy taniec ciał dwojga, albo więcej, dorosłych ludzi, którzy spoceni dyszą sobie do uszu jak wrestlerzy zastępuje się pocałunkiem.

Kiedy na świecie było dwoje ludzi, można było sobie pozwolić na nieświadomość, ale wydaje mi się, że teraz lepiej wiedzieć i się nie rozczarować, niż nie wiedzieć, bądź spychać wiedzę na żyzne pola nieświadomości i dać się wyhujać.

Tak z innej beczki, to Dąbrowska znowu kradnie piosenki. I znowu jej to wychodzi. Fajna laska.

środa, 29 grudnia 2010

Głowa mnie napierdala

Głowa mnie napierdala i się uśmiecham, bo taki jestem ekstrawagancki. Gdybym był jeszcze mocniej ekstrawagancki, zapewne srałbym magnoliami, albo aspiryną do żucia, chociaż to drugie się już kojarzy. Gdybym zamiast ekstrawagancji chciał się ubrać w mrok, prawdopodobnie przy każdym kichnięciu podrywałbym do lotu stado nietoperzy. Gdybym chciał być tak alternatywny, jak mogę, to wypierdywałbym chmurkę różowego dymu o zapachu lawendy, albo fiołków. Gdybym chciał nic nie robić, to nie byłbym leniwy, a zwyczajnie miał zawyżone wymagania motywacyjne. Gdybym był kotletem, to byłby to pierwszy kotlet w historii ludzkości, który poleciał w kosmos i wypatrzył nową galaktykę z inteligentnymi formami życia. Ludzie by mówili o mnie

-Patrz, Zenek, kuhwa, to ten kotlet, co gadał z Marsjaninem!
-O, coś podobnego! A o czym gadał?

O aspirynę pytałem, bo mnie łeb napierdala.

Ja po prostu czasami jestem okropnie zmęczony i nawet nie mam siły spać.

wtorek, 28 grudnia 2010

Psychic Hearts

W takie noce nie myślę o fajnych rzeczach, filozofii, metafizyce, logice ani protetyce, w takie noce nie myślę o tym, że dwudziesty któryś grudnia był jednym z tych dni, kiedy absurd miesza się z nonsensem i mam na stopach skarpetki z jakiegoś dziwnego materiału made in China, ani że wszystkie skarpetki i materiały są made in China, i że najpewniej cały świat jest made in China, a w każdym razie niedługo będzie, a to wcale nie jest tak dobrze, bo stopy mi się pocą i jest mi w nie jeszcze zimniej.

W takie noce nie myślę, że skończyła mi się w kubku kawa ani, że zaraz skończą mi się papierosy, ale na szczęście mam bibułki i popielniczkę pełną kiepów. Nie myślę, że lewa słuchawka dziwnie zsunęła mi się z ucha, dziwnie, bo w tył, a nie w dół, ale za to mam równo zaciągnięte sznurowadła i zadowolony z tego jestem, bo żadna ze stron nie wchodzi pod buta bardziej, obydwie strony dyndają tak samo.

Noce jak ta nie kojarzą mi się z filmami ani muzyką. Z obrazami i fotografiami też nie.

W takie noce nie przychodzą mi do głowy słowa w stylu love, hate, pierdolone transcendent, zafajdane always, a już na pewno nie durny tandem forever and never.

W noce jak ta myślę słowami pośliźnięcie, uraz głowy, uszkodzenie czaszki, minus piętnaście stopni, wychłodzenie organizmu, zgon, szczególnie zgon, to brzmi bardziej medycznie, sucho i bez emocji.

Bo noc jest hujnia mrok ziąb zima sukin kot, choć nie wieje i nie pada.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

niedziela, 26 grudnia 2010

Bóg

Jak się jest na obcym osiedlu z kilkoma piwami krążącymi w żyłach i zalegającymi w pęcherzu, to Bóg może okazać się krzaczkiem za komorą trafo.

piątek, 24 grudnia 2010

Życzenia

To nie jest tak, że nie lubię świąt, bo obłuda, hipokryzja, owczy pęd i konsumpcjonizm.

Nie lubię świąt tak, jak ktoś nie lubi oliwek w pizzy, albo majonezu na kromce z szynką. Tak po prostu.

Z tego właśnie powodu życzę wszystkim wesołego, zdrowego i szczęśliwego roku. Całego.

wtorek, 21 grudnia 2010

Obre

Nie mam zdrowia do tego wszystkiego, do tramwajów, busów, tłoku, światła i dźwięków. To jest nieporządek w chaosie. Gdzie ci wszyscy ludzie idą, jadą? Co oni, kurwa, domów nie mają?

To wszystko przez zimę. I torbę. Jak się nie ma torby, a bluzę zarzucić można na ramię, to świat jest jakieś czterdzieści sześć razy lepszy.

Nie, tak naprawdę, to wszystko jest przez przymus. Musi się tyle, że nie ogarniam. Nie da się tak po prostu wyjść o którejśtam, nie patrząc nawet na zegarek, bo tramwaj spierdoli, stodziewięćdziesiątcztery przejedzie w huj i dramat, i koniec, i kłaść się i umierać. A z buta nie zajdziesz, panie, ni huja, nie w tej temperaturze, nie w tym stanie skupienia chodnika, nie z poległą baterią w empetrójce. Takie obwarowania z każdej strony, pomięte bilety, drzwi windy otworzyć od razu, bo spierdoli i pod żadnym pozorem nie zatrzymuj się, bo cie tłum rozniesie jak gnój po polu. I wstawaj wcześniej, bo się nie dopchasz.

"Dlaczego?" to pytanie o powód, "Po co?" jest pytaniem o cel. Czy ktoś pomyślał, że dobrze byłoby zapytać o sens?

środa, 15 grudnia 2010

Wyrok

1.Cichy ma wyrok.

Wychodzi z budynku szpitala i od razu odpala peta swoją benzynową zapalniczką, bo Cichy zawsze od razu odpala peta, jak wychodzi z jakiegoś budynku. Nawyk wyrobiony jeszcze w liceum, przez lata wyewoluował w coś w rodzaju rytuału i jeżeli Cichy wychodzi skądś i nie odpala papierosa, to znaczy, że nie ma papierosa, albo że za chwilę świat się skończy, więc czasami ludzie pytają niepewnie, czy chce papierosa, w obawie, że brak tego małego gestu może zachwiać równowagę w kosmosie i stanie się coś brzemiennego w skutkach. A Cichy zawsze chętnie przyjmuje poczęstunek i odpala go swoim benzyniakiem.

Wychodzi z budynku, odpala peta i stoi tak jakiś czas. Myśli. Przez chwilę mogłoby się wydawać, że ma na twarzy coś w rodzaju smutku, czy może raczej niechęci. W rzeczywistości to znudzenie, znużenie i może trochę troska o to, jak uda mu się wytłumaczyć reszcie gdzie był cały dzień, co wcale nie będzie takie proste, szczególnie, że reszta na pewno zapyta. "Gdzie byłeś cały dzień?", zapytają, kiedy wróci do knajpy, a Cichy najpierw machnie ręką i może tym gestem uda mu się odgonić pytanie, albo może udałoby mu się, gdyby miał w tej ręce papierosa, ale nie będzie go miał, bo w knajpie nie wolno palić. "Zasrana ustawa", myśli Cichy z uśmiechem i to jest pierwszy uśmiech tego dnia, chociaż jest już druga.

Mężczyzna w granatowym uniformie uchyla drzwi i mówi Cichemu, że pod tą częścią szpitala nie wolno palić, wskazując palcem wiszący nad nimi napis "ONKOLOGIA". "To my tworzymy obyczaje", chciałby powiedzieć Cichy po Cortazarowskiemu, ale przypomina mu się widok dzieci leżących na oddziale, więc topi niedopałek w kupce śniegu zgromadzonej na koszu na śmieci, podnosi kołnierz kurtki i rusza przed siebie.

2.Bus toczy się tak szybko, jak szybko może toczyć się ponad dwadzieścia osób w blaszanym wielościanie napędzanym silnikiem diesla. Cichy gapi się w szybę i obrazy przelatujące za nią przypominają mu o jego chorobie lokomocyjnej, którą kiedyś miał, a której teraz już nie ma, bo jak się ma wyrok, to się nie marnuje czasu na pierdoły. Jakiś facet przed nim, tłusty i zarośnięty, wyjmuje z reklamówki świeży chleb i laskę kiełbasy. Zapach przypomina Cichemu, że od rana nic nie jadł i zaczyna mu burczeć w brzuchu. Kawa to za mało, nawet, jak dla niego.

Gdzieś w połowie drogi wsiada ładna dziewczyna. Gapi się na nią przez odbicie w szybie, jak płaci cztery pięćdziesiąt, a później siada z przodu, po lewej i kawałek jej wystaje zza fotela. Łokieć obleczony kraciastym rękawem kurtki, blond włosy płynące po ramieniu, jeansowa noga i but czarny, zimowy chyba, do którego jeans wpada. "Tyle można pooglądać za cztery pięćdziesiąt", myśli Cichy, i jeszcze, że to wcale nieźle jak na środek tygodnia i zimę, a później znów gapi się w szybę, bo nie wierzy w to wszystko, co za nią, bo to wszystko, co za szybą jest dla niego tak samo prawdziwe, jak on dla tego wszystkiego, a to wszystko nie wie nawet o jego istnieniu i nie może powiedzieć, że Cichy istnieje, a jak nie można powiedzieć, że coś jest, to znaczy, że tego nie ma. A przynajmniej zaraz nie będzie.

Wcale nie mam ochoty publikować ani linijki więcej.

wtorek, 14 grudnia 2010

Inaczej niż w raju

Luty był jednym z tych miesięcy, w których świat zaczyna wyglądać tak, jak się chce. Przez dzień, może dwa, wszystko wydawało się być na swoim miejscu i nawet śnieg nie atakował zamszu z taką zawziętością.

Łzy jak grad uderzały w podłogę, czy co tam trafiły.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Polska twoja mać

Wysłałem wiersze na konkurs poetycki i za nic nie pamiętam, gdzie, ani jak się ten konkurs nazywał. Tego drugiego też nie pamiętam. Wyniki miały być w grudniu i nawet nie sprawdzę, bo nie wiem, gdzie. A moje nazwisko jeszcze nie występuje w google.

Takie tango, lala. Pamiętam nazwisko Dilliup'a Gabadamudalige'a, i że jest twórcą ze Sri Lanki, i że robi nu-jazzo-ambient, a nie pamiętam, gdzie wysłałem wiersze. Kiedyś, kurwa, zginę i zapomnę, gdzie jestem.

I za nic nie mogę sobie przypomnieć, od kiedy mam problemy z pamięcią.

A to śpiewaliśmy, jak mieliśmy trzynaście lat i życie było piękne:

sobota, 11 grudnia 2010

Mont Donald

Był wczoraj facet z projektorem i prześcieradłem, na które to prześcieradło projektor rzucał obrazy. Facet jest alpinista i po górkach łazi, pokazywał filmiki i zdjęcia, opowiadał też, że ząb olbrzyma i w ogóle.

Patrzę na to Mont Blanc i się zastanawiam, po jakiego huja się tam idzie? Zapiernicza się te kilka tysięcy metrów wysokości bezwzględnej, a na szczycie wieje i zimno jak nie wiem co. I nawet McDonalda nie ma. Ba, mało co człowieka tam w ogóle uraczy. I tak w duchu dziękuję Świętopełkowi, że urodziłem się w tych skurwionych, nihilistycznych czasach zdegenerowanego dupczenia na okrętkę, których shopping&fucking to ostatnie rzeczy, które jeszcze kogoś ekscytują na co dzień.