środa, 27 stycznia 2010

wtorek, 26 stycznia 2010

Scena 23.

To było gdzieś w dziewięćdziesiątym szóstym, musiało być jakoś wtedy, bo pamiętam, że wyszedł Rap i gwałt Nagłego Ataku Spawacza i przestawiłem się z Kapitanów na czerwone Sobieskie, a poza tym na nadgarstku czas wskazywał mi komunijny Casio, fajny, chociaż bez podświetlania.
No więc był jakoś '96 i już wtedy człowiek wiedział, że nie zajdzie daleko, bo niby jak można zajść daleko napierdalając się godzinami po pyskach, godząc się wieczorem przy szlugu w krzakach zwanych laskiem, a jeśli ktoś miał kawałek szczęścia i ojca najebanego do poziomu podłogi, to jeszcze przy winie typu Patykiem pisane, Bacarat (ten z fajnymi kartami na okładce), albo podobnym Lapinie sądeckim, chociaż to ostatnie najmniej przypominało klasyczną siarkę.

Fakt, bywały lepsze dni. Szczerze mówiąc, to zwykle bywały lepsze dni, bo wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że źle dopiero będzie, że trzy czwarte ekipy będzie miało zawiasy, pozostałej jednej czwartej się tak nie lapnie i pójdą siedzieć, niektórym matki umrą z przepicia inne na krótko uratuje esperal, ktoś zajebie się na motorze, a kto inny zejdzie na raka, ten, co akurat nie palił, naturalnie, 'cause reality can be a bitch, i tak to się kręciło.

Ale wtedy był ten '96, była zima, pewnikiem zima, albo jesień, bo szlugi zamokły mi w tajnej skrytce i szedłem wkurwiony do klatki suszyć je na grzejniku (czyli jednak zima), a w klatce spotkałem kumpla i już było pewne, że ta pizda z parteru zaraz wyjdzie i zacznie drzeć mordę, żebyśmy spierdalali do domów, bo przecież nie zamierzaliśmy do siebie milczeć.
Dłonie miałem zmarznięte, albo nie, wszystko jedno, jak się ma tyle lat, to jest zawsze cieplej, szczególnie, jak się człowiek wkurwi. No więc suszyliśmy te pety, na szybko, dwa i palić, żeby ta szmata nie zdążyła wyjść i nawet nam się udało, to poszliśmy do tego lasku, co nie był laskiem i żadnego z nas nie dziwił już poszarpany pornos na wilgotnej ziemi, do takiego ścierwa się nawet schylić szkoda było, bo tylko człowiek ręce upierdoli, więc tylko żeby odpalić szluga, pogadać i wtedy pierwszy raz w życiu uświadomiłem sobie jak źle być gnojem, który nie ma zapałek i grosza przy dupie.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Stay positive

Z dedykacją dla tych, którzy chcą umieścić mój blog na pierwszym miejscu listy najbardziej pesymistycznych blogów świata.


piątek, 22 stycznia 2010

No więc

No więc ogląda się telewizję, internetuje się, słucha radia i do kina się chodzi, skacze na bandżi, ze spadochronem, w góry się chodzi i nad morza jeździ, łowi się ryby, strzela do zwierząt, pisze, maluje, kręci, gra, je, pije, pije szczególnie, ćpa, dupczy, grzmoci, kupuje, sprzedaje, widzi, słyszy, czuje się i dotyka, a wszystko po to, żeby czas szybciej mijał i już można było się położyć spać.

piątek, 15 stycznia 2010

Nine

Zrobiłem sobie świetną kawę, kawę pachnącą małymi szczególikami i wydaje mi się, że coś z tego rozumiem, że rozumiem światło i te tam, posklejane fragmenty składające się na nogę od taboretu, białą, odrapaną, na poduszkę wygniecioną i płaską jak surowa i zimna derka w zapomnianym, pustym i obcym łóżku, bo rzeczy nabierają mocy istnienia dopiero po tym, jak się ich dotknie, powącha, przytuli i zawiesi słowa na sznurku konopnym, przywiązanym z jednej strony do jakiegoś stałego elementu, z drugiej do nadgarstka.

A więc kopie się pedały starego roweru, kółka się kręcą, jedzie się przez wiosnę, przez lato się jedzie, jesień chlapie plecy i nogawki szybką jazdą i tylko zima napędza strachu przed dłońmi przymarzniętymi do kierownicy, którą i tak kieruje się tylko dla zabawy, dlatego jest strach, po to jest strach, stąd jest strach, bojno i duszno się robi, gdy się myśli o stałym związku z kierowaniem.

Wiatr wchodzi między włosy, głaszcząc je, mierzwiąc i przypomina się dzieciństwo z rozbitymi kolanami, z podartymi nogawkami, zasmarkanym nosem i sepiowym słońcem wiszącym nad piaskownicą, miejscem bojów dobra ze złem, miejscem przygód i tam właśnie znajdują się wszystkie skarby, złote runo zakopane w piasku, święty graal schowany w liściach pobliskiego lasku, krew Heraklesa sącząca się z odrapanego łokcia, arka przymierza płynąca po bezmiarze przyosiedlowego potoku, włócznia przeznaczenia ukuta ze złamanej gałęzi. Polegli herosi, poszukiwacze skarbów i przygód strawili własne wątroby na poszukiwaniu rzeczy, które leżały na widoku, w milczeniu oczekując, aż małoletnie oczy przyprawią im duszę, przywrócą im zapomniany blask, chwałę oraz potęgę i choć na chwilę zwykła kępka trawy i ziemi okażą się być świętym granatem ręcznym, a sznurówka opaską z boskimi właściwościami, tak, oczy, na których dnie jest jeszcze dużo miejsca potrafią takie rzeczy.

Zrobiłem sobie świetną kawę, dym z papierosa zmieszał się z jej kroplami na języku i słodka gorycz oblała mi język, krzycząc o autodestrukcję, bo czasami po prostu ma się ochotę pierdolić to wszystko, spokojnie, grzecznie, no hard feelings wstać i wyjść, nie przejmując się tym, czy pociąg się zatrzymał.


środa, 13 stycznia 2010

Wild West

Zauważyłem, że wszystkie filmy o angielskich kibolach są kręcone z perspektywy kibiców klubów zachodnich, Chelsea, Westham na przykład.

Zauważyłem też, że jeśli Monty Pythona oglądać znając sens żartów, mając świadomość struktur społecznych, relacji między tymi strukturami i ogólnie kiedy się wie, o czym mowa, człowiek śmieje się o wiele mniej.

Czasami wolałbym być statystycznym widzem, o przeciętnej kompetencji audiowizualnej. Świat wtedy jest piękny.

piątek, 8 stycznia 2010

Shine

Zimno mi w stopy, bo zimno jest i wilgotno, mokro jest. Wsiadła może na trzecim przystanku, chociaż nie jestem pewien, bo jakiś odklejony dziś jestem i to jest najdłuższa podróż w moim życiu. Miała czyste oczy, skromne i może trochę smutne, oczy kogoś, kto pierwszy raz widzi świat i nie chce się narzucać ze swoją ciekawością. Nic nie słyszałem, słuchawki krzyczały mi prosto w mózg i nawet nie zauważyłem, kiedy wyczerpała mi się bateria, a trąbka zamieniła się miejscem ze zgrzytem metalowych kół, fortepian z klaksonami, a smyczki z ciągłym skrzypieniem miasta. Coś pękło, kiedy popatrzyła mi w oczy z bezbrzeżnym wiem przyklejonym do źrenic. Zmieszałem się i zapatrzyłem w podłogę, najpierw udając, że myślę o czymś innym, a później sklejając ją z czymś stałym, przykładając do jakiegoś punktu odniesienia, sprawdzając, czy pasuje do reszty układanki, ale nic się nie składało, nigdzie, ani w kawałku nieba, ani w miejscu ziemi. Papieren, bitte! wyłowiło mnie na światło rzeczywistości, znów poczułem ten lepki chłód na stopach i wyciągnąłem bilet z tylnej kieszeni spodni. Wysiadła jakby nigdy nic, bo nic nigdy nic, nigdzie.

A ja głupi myślałem, że 124 jest dopchany w weekendy. Rzeczywistość po raz kolejny udowodnila mi, że za złoty dwadzieścia pięć nie mam prawa wymagać.


poniedziałek, 4 stycznia 2010

Happy current year

Po wyleczeniu kaca wszyscy poszli do pracy, szkoły, na uczelnię, podpisać się do bezrobocia - i tak nowy rok stał się rokiem bieżącym, który niechybnie stanie się poprzednim.

sobota, 2 stycznia 2010

S-F

Po świętach, po sylwestrze, po przemyśleniu obserwacji dochodzę do wniosku, że shopping&fucking to ostatnie rzeczy, które kogoś jeszcze ekscytują.