niedziela, 9 czerwca 2013

Nie-typowy love song

Miałem coś napisać, ale mi umknelo, bo radio Wieśka zagrało Tequila Sunrise, ciągnące za sobą wspomnienia dni kiedy słońce świeciło częściej i lepiej, a oranzada na miejscu kosztowała trzydzieści groszy i nikt nie myślał, co będzie potem, tych dni, w których niektóre rzeczy były bardzo ważne i wydawało się, że już zawsze, albo, że nigdy, w każdym razie człowiek nie czuł się zobligowany nie używać słów określających absoluty, tak, z tej perspektywy można by rzec, że byliśmy Sithami. Nie, to nie jest list miłosny do dni utraconych, to nie jest też nostalgiczna wycieczka po snach, w których siedzieliśmy na przewroconym drzewie, ty w niebieskiej, albo żółtej sukience, a przed nami świeże sciernisko. To jest chyba kolejna próba rozliczenia się z przeszłością, próba jak zwykle skazana na fiasko, bo zawsze się pragnie każdego oddechu i liczy się każda kolejna sekunda, jak gdyby ktoś zamknął nas w trumnie dwa metry pod ziemia, a my nie umiemy dwucalowego uderzenia. Fiasko tym większe, że piszę to ze smartfona, który jest w pewnym sensie milczacym dowodem skurwienia się, przyznaniem, że znów postawiliśmy materię ponad rozumem, dlatego tak często brakuje nam polskich znaków i piosenek na końcu posta.

Miało być o czymś innym, ale jak zwykle zapomniałem i wyszło jak wyszło.

500 days of Summer - polecam obejrzeć. Szczególnie kiedy nie wierzy się ani w przypadki, ani w przeznaczenie.

Brak komentarzy: