piątek, 8 stycznia 2010

Shine

Zimno mi w stopy, bo zimno jest i wilgotno, mokro jest. Wsiadła może na trzecim przystanku, chociaż nie jestem pewien, bo jakiś odklejony dziś jestem i to jest najdłuższa podróż w moim życiu. Miała czyste oczy, skromne i może trochę smutne, oczy kogoś, kto pierwszy raz widzi świat i nie chce się narzucać ze swoją ciekawością. Nic nie słyszałem, słuchawki krzyczały mi prosto w mózg i nawet nie zauważyłem, kiedy wyczerpała mi się bateria, a trąbka zamieniła się miejscem ze zgrzytem metalowych kół, fortepian z klaksonami, a smyczki z ciągłym skrzypieniem miasta. Coś pękło, kiedy popatrzyła mi w oczy z bezbrzeżnym wiem przyklejonym do źrenic. Zmieszałem się i zapatrzyłem w podłogę, najpierw udając, że myślę o czymś innym, a później sklejając ją z czymś stałym, przykładając do jakiegoś punktu odniesienia, sprawdzając, czy pasuje do reszty układanki, ale nic się nie składało, nigdzie, ani w kawałku nieba, ani w miejscu ziemi. Papieren, bitte! wyłowiło mnie na światło rzeczywistości, znów poczułem ten lepki chłód na stopach i wyciągnąłem bilet z tylnej kieszeni spodni. Wysiadła jakby nigdy nic, bo nic nigdy nic, nigdzie.

A ja głupi myślałem, że 124 jest dopchany w weekendy. Rzeczywistość po raz kolejny udowodnila mi, że za złoty dwadzieścia pięć nie mam prawa wymagać.


Brak komentarzy: