sobota, 11 grudnia 2010

Mont Donald

Był wczoraj facet z projektorem i prześcieradłem, na które to prześcieradło projektor rzucał obrazy. Facet jest alpinista i po górkach łazi, pokazywał filmiki i zdjęcia, opowiadał też, że ząb olbrzyma i w ogóle.

Patrzę na to Mont Blanc i się zastanawiam, po jakiego huja się tam idzie? Zapiernicza się te kilka tysięcy metrów wysokości bezwzględnej, a na szczycie wieje i zimno jak nie wiem co. I nawet McDonalda nie ma. Ba, mało co człowieka tam w ogóle uraczy. I tak w duchu dziękuję Świętopełkowi, że urodziłem się w tych skurwionych, nihilistycznych czasach zdegenerowanego dupczenia na okrętkę, których shopping&fucking to ostatnie rzeczy, które jeszcze kogoś ekscytują na co dzień.

3 komentarze:

Enigma pisze...

A zdobywałeś kiedyś jakieś wzniesienie? Czułeś to, co czuje się, gdy się pnie do góry i to, co otrzymuje się, gdy jest się na szczycie? I znów głód bycia dalej i wyżej... Wiem, wiem. Ty na pewno to rozumiesz...

Rymika Myślicka pisze...

kupa na Mont Blanc
tajemnice bycia
od tysiąców zgłębia
bunt (w buntonierce)
rozdwaja jaźnie
i wadzi się z tą boską
o grzech dziedziczenia

och! gdyby tak słowo
nigdy się nie stało
niczym byśmy byli
i w górach
by nie śmierdziało

piszę
więc jesteście
(niedoszli serafinowie)
wy ból
z telepatrzydła
z sarmackim rodowodem!

ja wzrok tracę
(lecz do pagórków nie tęsknię)
stare demony
wyklętych bluszczem
po murach moich
pomnik nie rośnie

jednej nocy
poezja dziwka
z innym wyszła
(czy za – nie wiem)
zwiędła mi drzwi
i góry zwiędła
Konrad był narkomanem!

ja wzrok tracę
(więc chuj z wami
motylkami)
a piąta część dziada
ja pociąg pijany

jacek pisze...

I nawet do rymu czasem.